piątek, 13 czerwca 2014

taylor mcferrin - early riser




taylor mcferrin (tak, Z TYCH mcferrinów) wydał niedawno swój debiutancki album. z takimi genami zresztą nie mogło być inaczej. usłyszałam trafne stwierdzenie, że młody mcferrin zaczyna tam, gdzie jego ojciec skończył. i faktycznie mamy do czynienia z piękną kontynuacją dzieła ojca (który ma notabene swój wokalny wkład w wydanie "early riser") i zarazem pięknym startem w muzycznym świecie.





 czasem lubię ocenić płytę po okładce, a zdjęcie z "early riser" od razu trafiło w mój foto-gust. do pozytywnej noty okładkowej doszedł fakt nazwiska i wytwórni, spod której skrzydeł wyszło to wydanie. brainfeeder, a więc label flying lotusa nie wydaje złych płyt. w ten sposób jeszcze przed wysłuchaniem płyty czułam, że ma ona szansę znaleźć się wśród tych "najlepszych '14". intuicja tym razem nie zawiodła. całe szczęście! 







"early riser" to stanowczo nie album na wczesne poranki. w moim słowniku zresztą termin "wczesny poranek" występuje dość rzadko. ten album odczuwam raczej jako doskonałą soulową pościelówę towarzyszącą porankowi przeciągającemu się do południa. jest 11:30, buduję poduszkową fortecę w moim łóżku, a z głośników dobywa się "place in my heart" (z gościnnym udziałem RYAT, której wokal jest dla mnie mieszanką björk i pj harvey) - idealnie.







dziś nie proponuję wam odsłuchu - tym razem mówię: must listen!

(album na spotify: klik)


czwartek, 5 czerwca 2014

baths - ocean death EP




"ocean death" to wydanie, którego mroczny (a lirycznie nawet smutny) charakter zderza się z radosnymi melodiami. ten paradoks sprawia, że ciężko być w stu procentach pewnym właściwego odbioru EPki. z bathsem mam tak zresztą nie pierwszy raz. i tak jak na obydwu swoich albumach, tak i tu will przypomina słuchaczowi jak dobrym jest instrumentalistą i z jaką subtelnością wplata elektronikę między żywe instrumenty i swój wokal stanowiący melodię większości kawałków.


moim stanowczym faworytem jest tytułowe "ocean death" i głównie dla niego zapętlam EPkę. ten utwór to kokon, z którego w ciągu pięciu minut wyplątuje i wydostaje się na światło dzienne wielobarwny motyl. to ponad pięć minut swoistej ceremonii zapoczątkowanej przez transowy rytm i rytualnie brzmiące pomruki. całość w połowie złamana jest kilkusekundowym szumem oceanu, by chwilę potem do samego końca trwania kawałka prowokować stopy słuchacza do podrygów i tanecznych podskoków. jestem na TAK i "ocean death" dopisuję do listy najlepszych tracków 2014 roku.







wtorek, 3 czerwca 2014

printempo - fluctuation




printempo (grzegorz jurga) na scenie muzycznej pojawił się w 2009 roku. wtedy właśnie opublikował swoje debiutanckie wydanie powstałe we współpracy z 77cuts (odsłuch - klik). już wówczas wiadomo było, że światło dzienne ujrzała muzyka jednego z najbardziej obiecujących polskich instrumentalistów. po tej premierze nastała jednak cisza. printempo pojawiał się jedynie z pojedynczymi kompozycjami na różnych składankach i grywał koncerty ze składem: perkusja, gitara, gitara basowa + klawisze i elektronika, za które odpowiadał on sam.


wrócił po kilku latach milczenia. wrócił w pięknym stylu. "fluctuation" wydane nakładem wytwórni export label (pod której skrzydłami tworzy również blossom, o którym pisałam jakiś czas temu - klik) to 24 (!) smaczne kąski oscylujące między niezliczoną ilością gatunków. od kleistego downtempo, 
pięknie subtelnego nujazzu, przez połamane bity, hiphopowe instrumentale aż po elektronikę wznoszącą całość na emocjonalne everesty.





instrukcja obsługi: 

1. usiądź wygodnie

2. jeszcze wygodniej  

3. pozwól, aby printempo płynął 

4. płyń swobodnie z nim